Relacje uczestników Akcja 2016

Akcja "Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia 2016" w Kaczanówce i Orzechowcu na Podolu

"Ojczyzna - kiedy myślę
- wówczas wyrażam siebie i zakorzeniam..."
(Karol Wojtyła)

O akcji "Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia" dowiedzieliśmy się pięć lat temu, ale jakoś nigdy nie starczało ani czasu, ani możliwości, aby się do niej przyłączyć. I dopiero w tym roku powiedzieliśmy: "basta!" - trzeba to wreszcie zrobić. Trochę problemów sprawił nam wybór miejscowości, do której pojedziemy i cmentarza, na którym będziemy pracować. Jedni chcieli okolice Lwowa, inni Wołyń, jeszcze inni Pokucie. Wybraliśmy Kaczanówkę i Orzechowiec w rejonie Podwołoczyskim, w obwodzie Tarnopolskim. Dlaczego? To proste! Sporo uczniów naszego Zespołu Szkół Licealno-Gimnazjalnych w Mirsku i kilku nauczycieli ma właśnie tam swoje korzenie. Chodzi o wieś Giebułtów, graniczącą z Mirskiem, która po II wojnie światowej w dużej mierze zaludniła się osadnikami z Kaczanówki, Orzechowca i Iwanówki. Potocznie Giebułtów nazywany jest w okolicy Kaczanówką. Pomyśleliśmy, iż uporządkowanie cmentarza w tej prawdziwej Kaczanówce, zapalenie zniczy pamięci, położenie kwiatów na grobach, o których nikt już nie pamięta, to nasz szkolny patriotyczny obowiązek. Jesteśmy to winni przodkom spoczywającym tysiąc kilometrów od nas, bo gdyby nie oni i nas by nie było. Po wojnie przesunęły się granice Polski, ale skoro są gdzieś "nasze" groby to wciąż jest "nasza" ziemia, "nasza" Kaczanówka. Musimy się w nią "zakorzeniać", jak pisał Karol Wojtyła coraz głębiej i "wyrażać siebie", swój patriotyzm, poprzez pracę dla niej.

Cmentarze

Kiedy kaczanowski cmentarz zobaczyliśmy po raz pierwszy, zdziwiliśmy się jego ogromną powierzchnią i ogromem pracy do wykonania. Trzy hektary ziemi. Z rzadka kamienne nagrobki. Między nimi pagórki też skrywające groby, tyle że takie, które nie przetrwały. Tych, ktore przetrwały, jest ponad sto, większość z XIX wieku. Ile pokoleń ludzi tu leży?!? Jak duża i bogata musiała być ta wieś!!! Prawie wszystkie nagrobki ozdobione są pomnikowymi figurami świętych lub kutymi metalowymi krzyżami. Większość ma po bokach płaskorzeźby również przedstawiające świętych - najczęściej patronów zmarłego. I to wszystko pięknie wyrzeźbione z piaskowca i jeszce z wyrytymi nazwiskami, imionami, datami urodzin i śmierci i - niekiedy - pięknymi sentencjami. Niektóre pomniki już się przewróciły i rozsypały, inne stoją, ale ktoś celowo je uszkodził (święci nie mają głów alb twarzy lub zostały zdarte z nich napisy z nazwiskami). Jednak większość przepięknych pomników jest w dobrym stanie i dumnie świadczy o bogactwie mieszkających tu pokoleń Polaków. Trzeba je tylko oczyścić z brudu i mchu, oraz... "odkopać". Są też groby ukraińskie. Równie piękne i... zaniedbane. Niejeden "ukraiński" grób skrywa jednak Polaka. Gdy czytamy cyrylicą wyryte imiona: Elżbieta, Barbara, Rozalia - to wiadomo już, iż osoba była Polką i "wżeniła" się w ukraińską rodzinę. Tradycja ukraińska nie przewiduje bowiem takich imion.

Cały cmentarz został zaplanowany z rozmysłem. Jest na wzgorzu i ma kształt trójkąta. W najbardziej oddalonym od wsi wierzchołku znajduje się mauzoleum niegdysiejszych właścicieli Kaczanówki - rodziny Jaruzelskich (spokrewnionych z generałem Wojciechem Jaruzelskim oraz aktorem Zbyszkiem Cybuskim, który tragicznie zginął pod kołami pociągu we Wrocławiu). Nad Jaruzelskimi zawsze zachodzi słońce, jeśli patrzymy od strony wsi. Mauzoleum jest w dobrym stanie. Odnowione i zadbane. Dość nowe wieńce ze sztucznych kwiatów przy kolumnach świadczą o pamięci i czci dla zmarłych. Sam cmentarz składa się z trzech części. Mieszkańcy nazywają je: stara, polska i ukraińska. Stara część (najmniejsza) zawiera nagrobki wyłącznie z XIX wieku. Polska część (duża, bo ok. 2 ha) zawiera groby polskie i kilka ukraińskich z końca XIX oraz pierwszej poł. XX wieku. Część ukraińska to wyłącznie groby nowe - powojenne.

Przed naszym przyjazdem do Kaczanówki mieszkańcy skosili "samosiejki" porastające wcześniej cmentarz oraz chwasty i poukładali je w sterty. Odsłonili tym samym kamienne nagrobki. Pozostało ściernisko, po którym trudno się chodzi. Pozostałości "smosiejek" i kolce robinii przebijają buty i kaleczą nogi. To jest w chwili obecnej największy problem przy porządkowaniu cmentarza. Należałoby albo wykarczować "samosiejki" (ze względu na rozmiar cmentarza praca może trwać dziesięciolecia), albo chemicznie oczyścić ściernisko. Ale jak??? Sprzęt mechaniczny rozjeżdżający groby nszych rodaków? Nie! A ręcznie? Czym? Skontaktujemy się w przyszłości z firmą produkującą środki niszczące chwasty. Może podarują ich nam trochę w ramach promocji.

Nasz pobyt na kaczanowskim cmentarzu rozpoczęliśmy od dokumentowania zastanego stanu. Przedzierając się przez ściernisko (każdy miał swój sektor) fotografowaliśmy z daleka i bliska każdy polski nagrobek w dwu częściach cmentarza: polskiej i starej. Szczególnie zasłużył się w tym dziele Tomek. Potem ustaliliśmy plan działań. Uporządkujemy nagrobki przodków naszych uczniów lub znajomych, a także groby bohaterów narodowych walczących niegdyś o wolną Polskę. I wreszcie doprowadzimy do porządku nagrobki znajdujące się przy cmentarnej furtce i wzdłuż ścieżki, by mieszkańcy Kaczanówki wchodząc na cmentarz widzielli efekty naszej pracy i sami w przyszłości zadbali o polskie groby.

Ustaliwszy priorytety wzięliśmy się "ostro" do pracy. Przywieźliśmy ze sobą z Polski narzędzia zakupione nam przez Pana Burmistrza Miasta i Gminy Mirsk - Andrzeja Jasińskiego. Przy ich pomocy odkopaliśmy wyznaczone groby z ziemi i chwastów, karczowaliśmy korzenie "samosiejek", by wokoło została czysta ziemia i by w przyszłości grób nie "zarastał". Okazywało się to niekiedy niełatwe. Korzenie wrastały w głąb na 20-30 cm, a gdy próbowaliśmy je usunąć, zauważaliśmy, że są połączone ze ściętym w pobliżu drzewem o sporych rozmiarach, którego korzenie wrastają jeszcze głębiej. W takich przypadkach niezastąpiony okazywał się licealista Wojtek, który na co dzień ćwiczy sporty siłowe i ma sporą "krzepę". Korzenie (czasem zadziwiająco duże) wyłuskiwał z ziemi jak orzechy. Natomiast pan Radosław kosił nam teren wokół każdego z nagrobków z wyjątkową precyzją i do samej ziemi (i ścieżkę też wykaszał), ażebyśmy w ogóle mogli do tego nagrobka dojść. Kosiarkę spalinową (nową) otrzymaliśmy po ukraińskiej stronie granicy od ekipy "Studia Wschód" TVP 3 Wrocław. Naprawdę bardzo się przydała!

Pierwszego dnia pracy okazało się, że mchu i brudu na nagrobkach nie możemy do końca usunąć przywiezionymi z Polski szpachelkami i szczoteczkami. Potrzebowaliśmy czegoś "ostrzejszego", więc w Podwołoczyskach zakupiliśmy druciane szczotki. Te odsłaniały napisy nagrobne i czyściły nagroki znacznie lepiej i już do końca pobytu ich używaliśmy. Wiele pomników odzyskało w ten sposób wygląd przypominający pierwotny. Tak właśnie "pojaśniały" i wypiękniały między innymi nagrobki Klary Benedyk, Grzegorza Kaczana, Marcina Tyrcza, Mateusza i Marcina Kormanów, groby trzech członków rodziny Kulaszka. Sebastian, Mateusz, Kuba oraz inni chłopcy całe godziny ofiarnie zdzierali z nich brud i mech. Niestety, wiele pomników ponad dwumetrowej wysokości mogli oczyścić tylko dotąd, dokąd sięgały ich ręce. Na drugi rok musimy przywieźć ze sobą drabinę i dokończyć dzieła oczyszczania "wysokich" nagrobków.

Kolejnego dnia pobytu zakupiliśmy klej do płytek ceramicznych (nadający się również do prac zewnętrznych), aby skleić w jedną całość te nagrobki, których części leżały porozrzucane wokół nich. Tu wyjątkowym profesjonalizmem wykazał się pan Maciek, kierowca naszego busa. Dzięki niemu trzy nagrobki "podniosły się" z ziemi do pionu. Teraz wyglądają "normalnie", choć wcześniej były stertą kamieni. Zwłaszcza jeden, znajdujący się tuż przy cmentarnej furtce - Rozalii Nicpuń - odzyskał swój zamierzony przez kamieniarza kształt. Panowie Radek i Maciek postawili też "na nogi" przewrócony nagrobek Wojciecha Tyrcza. Trzeba go było złożyć w odpowiedniej kolejności z leżących na ziemi kamienych bloków. Rzecz wymagała ogromnej siły i precyzji, którymi panowie niewątpliwie się wykazali. Niektóre kamienne i żelane elementy przykleili do niego na klej do płytek. Podniesienie tego pomnika było również naszym priorytetem, bo znajduje się przy cmentarnej dróżce. A niech ludzie widzą, co potrafi mirska młodzież! Niech nasi przodkowie mają "przyzwoite" nagrobki!

Dwie mogiły stały się naszym przysłowiowym oczkiem w głowie. Skrywają bowiem doczesne szczątki osób wyjątkowych. Jedna z nich to mogiła-kurhan szlacheckiej rodziny Czarneckich - dawniej właścicieli Kaczanówki. Leży tu Dominik Czarnecki, żołnierz napoleoński, zmarły w 1846 r., jego syn - Jan Czarnecki, powstaniec styczniowy - zmarły w 1887 r. oraz Maria Czarnecka, żona pierwszego i matka drugiego, zmarła w 1839 r. w wieku 29 lat. Oczyściliśmy tablicę nagrobną tej mogiły z brudu i mchu, nawet ją umyliśmy. Przekopaliśmy ziemię wokół mogiły, by nie "zarastała" chwastami. Wykarczowaliśmy możliwie wszystkie "samosiejki" porastające kurhan i jego sąsiedztwo. Oczyściliśmy z brudu kamienny krzyż będący zwieńczeniem mogiły. Ten grób polerował i czyścił z wyjątkową pieczołowitością gimnazjalista Tomek, dla którego bohaterowie narodowi stanowią wzór do naśladowania.

Druga z naszych "ulubionych" mogił to grób księdza Karola Niziankowskiego, zmarłego w 1868 r. Ksiądz Karol był proboszczem w Kaczanówce prawie pięćdziesiąt lat. Sam nie brał udziału w powstaniu styczniowym, ale pomagał powstańcom, zwłaszcza rannym i chorym. Wiele też zrobił dla mieszkańców wsi. Dlatego wdzięczni parafianie postawili mu pomnik nagrobny w poczesnym miejscu (przy cmentarnej dróżce) największy spośród wszystkich pomników na cmentarzu. Nasza praca polegała na oczyszczeniu nagrobka z mchu i brudu. Przekopaliśmy także ziemię wokół niego, a tył w ogóle z niej odkopaliśmy. Wykarczowaliśmy przy okazji "samosiejki". Jednego pnia nie mogliśmy jednak "pokonać", bo wrasta on w podstawę nagrobka i jest zbyt gruby. Próbowaliśmy pociąć piłą i pożyczonymi siekierami, podważyć szpadlem - i nic z tego. Pomyślimy, co z nim zrobić, by na drugi rok skutecznie usunąć niechciany korzeń.

Ostatniego dnia pobytu w Kaczanówce na uporządkowanych przez siebie grobach, i wielu innych, zapaliliśmy znicze i porozkładaliśmy sztuczne kwiaty w polskich barwach narodowych. I oczywiście zrobiliśmy zdjęcia dokumentujące efekty naszej pracy. Sfotografowaliśmy się również my ustawieni z polską flagą wokół dwu mogił bohaterow walk o wolną Polskę - grobu Czarneckich i ks. Niziankowskiego. Kwiaty otrzymaliśmy od p. Burmistra Mirska a znicze od redakcji "Studia Wschód".

Dwa ostatnie dni pobytu postanowiliśmy przeznaczyć na porządkowanie cmentarza w Orzechowcu. Ta wieś jest mniejsza i położona trochę bliżej Podwołoczysk niż Kaczanówka. Cmentarz jest jeden ukraińsko-polski. Ma starą polską część z kilkoma ocalałymi nagrobkami i część nową - ukraińską. Jest podobno we wsi jeszcze "najnowszy" cmentarz, ale tam nie dotarliśmy. Nie chcieliśmy, bo i po co. Zaraz za głównym wejściem na orzechowiecki cmentarz znajduje się "świeży" grób współczesnego bohatera Ukrainy - z 2015 r. "Był mechanikiem samochodowym. Zginął jako żołnierz pod Słowiańskiem na wschodzie Ukrainy podczas wykonywania czynności służbowych w walce z Rosjanami" - tak głosi napis na jego nagrobku. Z prawej strony od wejścia usypano duży kopiec pamięci strzelców siczowych i "bohaterów" walk UPA z II wojny światowej. W książce o rejonie podwołoczyskim, podarowanej nam przez "szefową" gminy Kaczanówka wyczytałam, że w Orzechowcu w latach 40-tych pracował bardzo oddany wsi nauczyciel, który wiele zrobił dla dobra publicznego. Wstąpił on do UPA i pociągnął za sobą swoich uczniów. Wszyscy zginęli. Nie wiadomo, czy z rąk Polaków, czy bolszewików. To właśnie im usypano kopiec pamięci. Z tym kopcem, ze świeżą mogiłą mechanika i z grobowcem rodzinnym grekokatolickich księży sąsiaduje kilka polskich mogił o wyjątkowo okazałych pomnikach nagrobnych.

Uporządkowaliśmy tu pięć nagrobków. Widać, że mieszkańcy cmentarz sprzątali przed naszym przyjazdem, jak w Kaczanowce. Skosili trawę, wygrabili teren i spalili chwasty. W Orzechowcu na cmentarzu nie ma "samosiejek", ale z ziemi sterczą pnie dużych pościnanych i zabranych stąd drzew. Wykarczowaliśmy niektóre z nich. To trudna sprawa. Trzeba się wkopywać w ziemię na sporą głębokość. Posklejaliśmy do kupy jeden z nagrobków. Stoi w bezpośredniej bliskości grobowca grekokatolickich księży i byłoby "niepolitycznie" dopuścić, żeby się rozsypał. Na grobach zapaliliśmy znicze i pozłożyliśmy biało-czerwone kwiaty.

Muszę przyznać, że w Orzechowcu pracowaliśmy z pewną obawą, czy nie zostaniemy źle potraktowani przez miejscową ludność. Ukraińskie tradycje nacjonalistyczne są tu wyjątkowo żywe. Widać to np. wokół kościoła grekokatolickiego stojącego w środku wsi: czerwono-czarne flagi, tablice pamiątkowe. Kościół rzymskokatolicki tu dawno zburzono a z cegieł zbudowano oborę dla krów. Pozostały przy drodze dwa jesiony. Niegdyś zdobiły wejście do kościoła, dziś - to niemi świadkowie tragicznego jego końca. Nie spotkaliśmy się jednak z wrogością mieszkańców Orzechowca. Ludzie wracający z pogrzebu przypatrywali się nam uważnie, ale nie okazywali niechęci. Podobno grekokatolicki ksiądz uprzedził ich o naszym przyjeździe.

Kontakty z rodakami i nie tylko z rodakami

Od pierwszych minut pobytu w Podwołoczyskach czuliśmy się prawie jak u siebie w domu. Przewodnicząca rejonowego oddniału Stowarzyszenia Polaków na Ukrainie - pani Maria Krych - przywitała nas przed internatem Liceum Zawodowego, w którym wcześniej załatwiła nam noclegi. Powiedziała, że odtąd będzie naszą "pierwszą mamą". Potem przedstawiłą nas "drugiej mamie", czyli kierowniczce internatu, która obiecała usuwać każde niedogodności naszego u niej pobytu w miarę swoich możliwości. I wreszcie pani Maria zaprowadziła nas do "trzeciej mamy", u której będziemy jeść, tj. do właścicielki pobliskiej jadłodajni-restauracji i szefowej kuchni w jednym. Trzecia mama starała się wyjątkowo, aby nam dogodzić. Jedliśmy u niej śniadania i obiadokolacje (drugie śniadania robiliśmy sobie sami podczas przerw w pracy na cmentarzu). Jedzenie było pyszne, zwłaszcza zupy.

Internat Liceum Zawodowego dzieliliśmy z inną polską grupą uczestniczącą w akcji "Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia" - Gimnazjum Społecznym w Kłodzku. Tamta grupa sprzątałą miejscowy, podwołoczyski cmentarz i zaprzyjaźniła się z Maksymem - chłopakiem studiującym w Warszawie. Maksym bardzo chciał być pomocny, czasami aż za bardzo. Wyruszał z nami na każdą wycieczkę, uczestniczył w każdym spotkaniu. Był dobrym "aniołem stróżem" grupy z Kłodzka, my takiego nie potrzebowaliśmy.

Piątego dnia pobytu pani Maria Krych zorganizowała obu polskim grupom spotkanie z władzami Podwołoczysk. Odbyło się ono wieczorem w budynku Polskiej Szkoły Sobotnio-Niedzielnej, którą sama prowadzi. Wyświetliła nam multimedialną prezentację pokazującą historię Podwołoczysk - przed wojną granicznej miejscowości Rzeczypospolitej położonej nad rzeką Zbrucz oraz stacji przeładunkowej towarów odprawianych "na wschód". Przybliżyła nam też postać nieżyjącego już księdza Mireckiego, którego imienia jest jej polska szkoła. Ciekawym momentem spotkania okazała się rozmowa z panem Witalim Daćko - merem Podwołoczysk. Kiedy wręczaliśmy mu prezent od Gminy Mirsk powiedział: "O!!! Mirsk!!! Moja żona pochodzi z Kaczanówki i w Mirsku ma rodzinę". Nie pamiętał jednak nazwiska rodziny żony. Do naszych uczniów rzekł: "Przybyliście dzieci do domu".

Wszędzie, gdzie się pojawiliśmy, wzbudzaliśmy zainteresowanie i niekłamaną życzliwość. Dyrektor Liceum Zawodowego, pan Walery Mielnik, trzy razy odwiedził nas osobiście pytając, czy nie dzieje nam się krzywda w jego internacie. Pomagali nam sprzedawcy w sklepach, a przypadowo spotkani na ulicy ludzie chętnie wskazywali drogę, kiedy o nią pytaliśmy. Zawsze słyszeliśmy: "a!! Polacy!! Zabierzcie nas do Polski" albo: "chcemy iść waszą drogą".

Szczytem życzliwości było to, co spotkało nas w Kaczanówce. Ksiądz Waldemar z Polski, pracujący w Podwołoczyskach i dojeżdżający co niedzielę na mszę do Kaczanówki, umówił nas z panem Janem Pałysem, kaczanowskim kościelnym. Pan Janek mieszkał w Polsce, w Szprotawie, ale kiedy zaczęła chorować jego matka - wrócił do Kaczanówki, gdzie się urodził, by się nią opiekować. Dziś ma około 70 lat i cały czas myśli o powrocie do Polski. Bardzo cieszy się z kontaktów z rodakami, bo może wtedy rozmawiać po polsku. Pan Janek oprowadził nas po całej Kaczanówce. Pokazał rzymskokatolicki kościół, w którym posługuje, wprowadził do jego środka. Opowiedział o remontach i ich sponsorach. Kościół jest z 1709 r., a w czasach komunistycznych był składem nawozów. Dlatego dziś odpada z niego tynk. Kilkakrotne odnawianie nic tu nie dało. "To wina chemii, która tkwi w murach" - mówi pan Janek. Pokazał nam także miejsce, gdzie stał pałac Jaruzelskich. Dziś pozostała tu podniszczona brama wjazdowa i urokliwy staw. Pałacu nie ma. Zburzono go późno, bo w latach 80-tych. Widocznie komuś przeszkadzał. Od wyjazdu na Syberię pani Jaruzelskiej i jej dzieci pałac służył jako ośrodek kolonijny. Niegdyś było tu gwarno, dziś - pasą się tylko gęsi. Samą właścicielkę Kaczanówki - panią Janinę Jaruzelską - starsi mieszkańcy wsi wspominają dobrze: pomagała biednym, dawała pracę potrzebującym. Po śmierci męża Ksawerego w 1930 r. sama musiała zarządzać sporym majątkiem (ziemia, dwa młyny, gorzelnia). Pan Janek pokazał nam też pocztę i "stary" klub - budynki wzniesione na polecenie Jaruzelskich - a także budynki "szczególne" w Kaczanówce, np. dawną katownię NKWD. Następnie zaprosił nas na lody i do siebie do domu. Mieszka "na bondzach", w dzielnicy uznawanej powszechnie za polską. Tu także dzisiaj mieszkają Polacy. Ci, którzy pozostali, nie wyjechali do Polski. Pan Janek ugościł nas lodami (to już drugie lody tego dnia) i kawą. Pani Pałys, mama pana Janka, sędziwa staruszka, mimo iż nie opuszczała nigdy Kaczanówki, dobrze mówi po polsku. Skończyła kilka klas polskiej szkoły i... jest Polką. Niestety, niewiele pamięta z czasów przedwojennych. Woli rozmawiać o trapiących ją dziś chorobach.

Odwiedziliśmy też kaczanowską szkołę średnią. To nowy budynek - powstał w 1982 r. Stara szkoła była mniejsza. Stoi obok. Jednak najstarsza, przedwojenna szkoła stała na terenie majątku Jaruzelskich. Dziś nie ma po niej śladu. Wiemy, że mimo iż była szkołą polską, nauka polskiego nie była w niej obowiązkowa. W Kaczanówce nigdy nie było konfliktów między Polakami i Ukraińcami. To ewenement w okolicy. Po dzisiejszej kaczanowskiej szkole oprowadziła nas wicedyrektor do spraw gospodarczych - pani Olga Gładysz. Jej syn i synowa mieszkają od dwu lat w Polsce. Szkoła jest dość uboga, ale czysta i ładna. Ma ciekawą izbę pamięci znajdującą się w holu auli, gdzie ze szczególną pieczołowitością zgromadzono dawne stroje, haftowane zasłonki i ręczniki, kapy na łóżko, żelazka, naczynia drewniane i inne sprzęty domowe. Sfotografowaliśmy te przedwojenne eksponaty, bo są ważne także dla mieszkańców Giebułtowa.

We wsi odwiedziliśmy też panią Petronelę (Petrę) Mydło, najstarszą mieszkankę wsi - stutrzyletnią Polkę, która wyszła za mąż za Ukraińca. Dlatego po wojnie nie wyjechała do Polski. Pani Petronela doskonale mówi po polsku, ale niewiele pamięta z przedwojennych czasów. Kiedy pytaliśmy ją o dawną szkołę i obyczaje, odpowiadała: "nie pamiętam". Jej córka dodała, że przyjechaliśmy o rok za późno. "Mama miała wspaniałą pamięć - mówi - ale niedawno jej się bardzo pogorszyła".

Największą niespodziankę sprawiła nam w Kaczanówce gościnność i szlachetność pani Orysi. Jej dom znajduje się najbliżej cmentarza, praktycznie za płotem. Kiedy przechadzającego się po podwórku gospodarza poprosiłam o możliwiść przechwania "do jutra" i "pod dachem" naszych narzędzi do pracy (byśmy nie musieli ich wozić tam i z powrotem), skierował nas do swojej żony. Ta oczywiście znalazła na narzędzia miejsce w schowku, a nawet skrzynkę na mniejsze z nich. Okazała się być emerytowaną nauczycielką miejscowej szkoły (nauczanie poczatkowe) i kiedy usłyszała, że jesteśmy naucycielami i uczniami, bardzo się ucieszyła. Stała się dla nas "czwartą mamą". Codziennie częstowała własnoręcznie wydojonym świeżym i kwaśnym mlekiem, własnoręcznie ugotowanym kompotem i upieczonymi przez siebie drożdżówkami. Raz, kiedy na drugi dzień chciała nas poczęstować pierogami lub ziemniakami, a my nie mogliśmy się zdecydować, co chcemy, ugotowała jedno i drugie. Z tym, że pierogi były w trzech rodzajach, a do ziemniaków otrzymaliśmy surówkę i polewkę z mięsem. Poza tym na stole znalazły się kanapki. W sumie - prawdziwy wystawny obiad. Po takiej "wyżerce" ciężko się potem pracowało. Niektórzy nie zjedli tego dnia obiadokolacji w Podwołoczyskach, dlatego kategorycznie zakazałam pani Orysi urządzania podobnych przyjęć w przyszłości. Nadal częstowała nas jednak bułeczkami i mlekiem oraz zapraszała "na pokoje", byśmy mogli przygotować sobie "swoje" kanapki. Pani Orysława Dmytryszyn nie jest Polką, ale jej mama urodziła się w Polsce - koło Sanoka. Rodzina musiała po wojnie przesiedlić się do Kaczanówki i zająć dom po wysiedlonych Polakach. Mówi, że lubi Polaków, bo przypominają jej o mamie. Naszych chłopców nazywała "polskimi orłami". Natomiast teściowa pani Orysi, rodowita mieszkanka Kaczanówki, skończyła kilka klas przedwojennej polskiej szkoły. Wprawdzie nie mówi po polsku, jednak rozumie wszystko. Pan Radek lubił z nią długo gwędzić w przerwach i po pracy.

A Orzechowiec? Tam również znależliśmy "bratnie dusze". To państwo Konarscy. Pani Maria jest portierką w "naszym" internacie. Kiedyś zawołała mnie do siebie i powiedziała wprost: "To wy będziecie u nas w Orzechowu na cmentarzu? Przychodźcie do mnie na kawę". Oj! Przydało się to zaproszenie i to bardzo. Na cmentarzu w Orzechowcu "złapał" nas deszcz. Zmoknięci i zmarznięci zapukaliśmy do drzwi Konarskich. Dostaliśmy gorącą herbatę i kawę oraz sporą dawkę opowieści o rodzinie. Ojciec pana Lubomira wyjechał do Polski zaraz po wojnie. Miał ściągnąć bliskich, ale się nie udało. W Polsce powtórnie się ożenił, w Polsce też umarł. Pan Lubomir ma w Polkowicach przyrodnią siostrę i grób ojca. Często tam jeździ. Mówi dobrze po polsku, czuje się Polakiem. Pokazywał nam grób swojej matki na cmentarzu w Orzechowcu. Prosił, by pozdrowić jego siostrę w Polsce. Życzliwi i bardzo gościnni są ci państwo Konarscy.

Poglądowa lekcja historii

Udział w akcji "Ocal mogiłę pradziada od zapomnienia" to dla młodzieży wspaniała lekcja polskiej historii. Jadąc z domu do Podwołoczysk otarliśmy się o Lwów. Odwiedziliśmy Uniwersytet Jana Kazimierza, a że zbiegło się to w czasie z obchodami rocznicy zamordowania przez Niemców polskich profesorów na Wzgórzach Wóleckich, nie sposób było pominąć i i nie uczcić tego wydarzenia. Byliśmy też chwilę na Wałach Hetmańskich. Dalsze zwiedzanie Lwowa uniemożliwiła nam ulewa, która wisiała nad miastem już jakiś czas. A planowaliśmy się jeszcze wdrapać na Wysoki Zamek i pospacerować po lwowskim rynku.

Korzystając z dnia wolnego 7 lipca (święto narodzenia Jana Chrzciciela według kalendarza Juliańskiego) odwiedziliśmy Zbaraż i Krzemieniec. W Zbarażu obejrzeliśmy od środka i na zewnątrz twierdzę Wiśniowieckich opisaną przez Sienkiewicza w "Ogniem i mieczem". Zastanawialiśmy się, jak pod obstrzałem kozackich kul i strzał Skrzetuski mógł się z niej wydostać i sprowadzić odsiecz. Zaiteresował nas także arsenał broni zgromadzonej w jednym ze skrzydeł twierdzy, wystawa starych banknotów i przechadzka po murach zamku. Szczególnie spodobały się nam jego podziemia z wystawą dawnych narzędzi tortur i kolumną podtrzymującą cały zamek. Jej zniszczenie sprawia, iż zamek składa się, jak domek z kart. Taki samobójczy sposób pozwalał załodze zamku zachować honor.

Ze Zbaraża pojechaliśmy prostą drogą do Krzemieńca. Obejrzeliśmy prospekt Liceum Krzemienieckiego i rzeźbę "Husarz" w kościele św. Stanisława. Byliśmy także w domu-muzeum Juliusza Słowackiego, gdzie wysłuchaliśmy pięknej opowieści pani przewodnik o naszym wieszczu narodowym i obejrzeliśmy eksponaty związane z Juliuszem i jego matką (m. in. rysunki Juliusza Słowackiego, jego rękopisy i listy).

Drugiego wolnego od pracy dnia (niedziela) wybraliśmy się do Kamieńca Podolskiego. To trochę daleko, ale jak nie odwiedzić Kamieńca w roku sienkiewiczowskim? Zwiedziliśmy więc kamieniecką twierdzę i stare miasto otoczone stromymi brzegami rzeki Smotrycz. Pan Radek stwierdził z żalem: "ta twierdza była nie do zdobycia, dlaczego Wołodyjowski ją poddał?". I dodał: "właśnie zburzyłaś mój mit małego rycerza". Twierdza została zdobyta przez Turków, którzy panowali tu 27 lat (1672-1699). Kościoły zamienili wtedy na meczety a przy dzisiejszej katedrze wznieśli minaret. Obejrzeliśmy wnętrze katedry i podominikańskiego kościoła z pięknymi rokokowymi ornamentami. Na podwórzu katedry widzieliśmy pomnik postawiony "prawdziwemu" pułkownikowi Wołodyjowskiemu. Miał na imię Jerzy, nie Michał. Prawie godzinę spędziliśmy też we wnętrzu kamienieckiej twierdzy. Pozaglądaliśmy do środka baszt, w zakamarki murów, w podziemia, które były niegdyś lochami. Niektórzy z nas samodzielnie wybili sobie pamiątkowe monety. Stary Kamieniec to dziś prawdziwa perełka turystyczna. Są tu restauracje i sklepy z pamiątkami. Są punkty informacji turystycznej. Budują się nowe hotele. Jeszcze kilka lat temu kamieniecki rynek był tylko pustym placem, nad którym dumnie górował renesansowy ratusz.

W Podwołoczyskach mieszkaliśmy zaledwie trzysta metrów od granicy przedwojennej Rzeczypospolitej, prawie nad samym Zbruczem. Wieczorami wyruszaliśmy na piesze wycieczki do pobliskich Wołoczysk żartując sobie przy tym: "idziemy do sowietów w gości". Historyczny most graniczny przekraczaliśmy kilka razy w tę i z powrotem dla zabawy.

W drodze powrotnej do domu zatrzymaliśmy się na dłużej we Lwowie. Najpierw odwiedziliśmy Cmentarz Łyczakowski z Cmentarzem Orląt, bo z Tarnopola do Lwowa wjeżdża się właśnie przez Łyczaków. Zapaliliśmy znicze przy grobach wybitnych polskich osobistości, na Cmentarzu Orląt wyszukaliśmy groby najmłodszyh uczestników walk o Lwów, takich w wieku gimnazjalnym i licealnym. Zdziwiliśmy się też, jak znanych i zasłużonych dla Polski mieli oni dowodców (np. słynny chirurg, profesor Rydygier). Potem pojechaliśmy do centrum Lwowa, by napawać się choć przez chwilę klimatem tej uroczej galicyjskiej, a potem polskiej metropolii. Poznawaliśmy przy tym historie życia kilku słynnych lwowian: pisarza Stanisława Lema, matematyka Stefana Banacha i innych. Próbowaliśmy odszukać domy, w których niegdyś mieszkali.

Poznawanie przez dolnośląską młodzież Kresów i ich bogatej historii jest wartością dodaną akcji "Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia". Wartością nie do przecenienia zarowno przez uczniów, jak i nauczycieli. Widziałam, jak chłopcy słuchali moich dość długich opowieści o Wołodyjowskim czy Lemie z uwagą i w milceniu. W szkole pewnie nie byłoby to możliwe, bo nie byoby tak sprzyjającej atmosfery.

Inne sprawy

Wojna ukraińsko-rosyjska toczy się daleko na wschodzie, ale pewne jej ślady zauważyliśmy także tam, gdzie mieszkaliśmy i pracowaliśmy. Na środku Podwołoczysk stoi wojskowy namiot, w ktorym umieszczono sporych rozmiarów tablicę ze zdjęciami poległych na froncie żołnierzy ochotników. Z całego rejonu jest ich jedenastu. W namiocie stoją wieńce i palą się znicze. Podobna tablica pamięci wisi po drugiej stronie ulicy, by przechodnie mogli ją widzieć z daleka. Na frontowych ścianach budynków szkół (również Liceum Zawodowego, przy którym mieszkaliśmy) umieszczono pamiątkowe kamienne tablice, jeśli polegli byli ich absolwentami. W Kamieńcu Podolskim widzieliśmy modlące się w kościele kobiety. Błagały Boga, by ich synowie wrócili z wojny żywi. I wreszcie widzieliśmy dwa groby poległych żołnieży - jeden na cmentarzu w Podwołocyskach, drugi - w Orzechowcu.

Było nam dobrze ze sobą podczas tych dziesięciu lipcowych dni akcji. Zorganizowany wyjazd. Ciekawy kraj, ciekawa okolica, ciekawi ludzie. My coś tej ziemi i naszym przodkom mogliśmy dać z siebie: nasz czas, naszą pracę, nasze zainteresowanie. Za rok wrócimy do Kaczanówki. Jeszcze dużo tam mamy do zrobienia. Jak pisała Maria Konopnicka, na której grobie we Lwowie zapaliliśmy znicz pamięci, "nie rzucim ziemi skąd nasz ród".

Akcja "Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia" jest mądra, szlachetna i bardzo potrzebna. Chylimy czoła przed organizatorami: panią Grażyną Orłowską-Sondej - redaktorką programu "Studio Wschód" TVP 3 Wrocław, panią Beatą Pawłowicz - wicekurator oświaty we Wrocławiu, panią Jadwigą Horanin - sekretarzem akcji, panem Tadeuszem Samborskim - członkiem zarządu Urzędu Marszałkowskiego Województwa Dolnośląskiego i wieloma innymi. To im akcja zawdzięcza swą już siódmą edycję w tym roku. Brało w niej ucział 90 szkół z całego Dolnego Śląska, w tym młodzież Zespołu Szkół Licealno-Gimnazjalnych w Mirsku. Należy dodać - wspaniała młodzież.

Wszystkim, którzy nam pomogli w zorganizowaniu wyjazdu do Kaczanówki serdecznie dziękujemy.

Genowefa Tymbrowska
nauczycielka ZSL-G w Mirsku

Wspomnienia wolontariusza:

Ukraina 2016. Drugiego lipca 2016 roku miał miejsce wyjazd na Ukrainę związany z akcją "Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia". Zbiórka była około godziny czwartej pod naszą szkołą, byliśmy punktualnie - ja, Mateusz, Sebastian, Wojtek i Kuba oraz nasi opiekunowie - Pani Genowefa i Pan Radek, nie zapominając oczywiście o kierowcy busa, który jechał z nami tam i z powrotem. Przy wyjeździe największy problem sprawiło nam spakowanie naszego ogromnego bagażu, a przecież mieliśmy wziąć jeszcze znicze, jedzenie i narzędzia, co sprawiało, że było nam bardzo ciasno. Pogoda nie dopisywała. Przed wyjazdem po południu w nasze rejony zawitała burza i ciągnęła się za nami przez chyba połowę drogi. Pierwszym przystankiem był Urząd Marszałkowski we Wrocławiu, później jeszcze jakieś mniej ważne miejsca. Dotarliśmy do celu dnia następnego, byliśmy całkowicie padnięci po tak długiej podróży, więc nie czekaliśmy z odpoczynkiem, jak również z wcześniejszym posiłkiem. Następne dni były dosyć schematyczne: pobudka o siódmej rano, jakieś śniadanie w "knajpce" obok, zbiórka pod internatem (w którym tymczasowo mieszkalismy) i wyjazd. Na cmentarzu w Kaczanówce zazwyczaj byliśmy o mniej więcej godzinie dziewiątej. Rozładowywanie narzędzi i przygotowanie się do pracy zajmowało nam około godzinę, więc "renowację" rozpoczynaliśmy o godzinie dziesiątej. Jedni robili zdjęcia, drudzy obkopywali grobowce, trzeci czyścili je drucianymi szczotkami, i tak na zmianę. Każdy miał coś dla siebie do zrobienia.
Głównym zadaniem Pana Radka było koszenie trawy, co muszę przyznać szło mu bardzo dobrze. Pan Maciek (kierowca) z reguły niczym Bob Budowniczy łączył ze sobą brakujące fragmenty pomników, czasami również kosił trawę i czyścił groby z mchu i innych dziwnych rzeczy je porastających. Pani Gienia zajmowała się czyszczeniem, grabieniem i ogólnie sprawami związanymi z florą na terenie cmentarza. Cofając się trochę w czasie muszę przyznać, że kiedy stawialiśmy nasze pierwsze kroki na cmentarzu w Kaczanówce, byliśmy w niemałym szoku. Byliśmy zdruzgotani stanem polskich pomników, grobowców, grobów. Pomniki bez głów, stosy gałęzi pomiędzy pomnikami, które pewnie niebawem miały zostać spalone i znów osmoliłyby piękne polskie pomniki z piaskowca. Przy grobach żadnego znicza, nawet kwiatka. Szybko uporaliśmy się z tym problemem, w około 8 dni przywróciliśmy ład w znacznej części cmentarza, biorąc pod uwagę głównie pomniki znajdujące się przy głównej ścieżce. Byliśmy dumni z siebie i z pracy, którą w to wszystko włożyliśmy. Towarzyszył nam przez cały czas fantastyczny nastrój i nawet najgorsza pogoda, czy jakaś mała sprzeczka w ekipie, nie była w stanie tego zepsuć.
Ciężko jest mi odpowiadać za innych, ale myślę, że jeśli w przyszłości nadarzyłaby się kolejna okazja odwiedzenia Kaczanówki, to wszyscy zrobilibyśmy to bez wahania i jeszcze raz odwiedzilibyśmy miejsca, gdzie leżą nasi przodkowie, i wyczyścili ich pomniki oddając im należny szacunek.

Tomasz Kostrzycki

(aby powiększyć - kliknij w zdjęcie)

Zobacz też: